Fortuna, Bankrut i lekcje kapitalizmu przy kuchennym stole
Odkrycie na strychu…
Zmaltretowana, niekompletna, pognieciona – jest najlepszym świadectwem jak często w nią grano.
Gdyby ktoś dziś zapytał mnie, od czego zaczęła się moja edukacja ekonomiczna, nie powiedziałabym „studia”, „kursy online” czy „podcasty z inwestowania”. Nie. To była Fortuna. Ewentualnie Bankrut (no dobra, częściej Bankrutowałam, dlatego Solorzem, Brzoskiem i Bezosem dziś nie jestem).
Ale grałam w zależności od tego, którą wersję akurat pożyczyłam od kuzynki lub sąsiadów.
A marzyłam, żeby mieć oryginalne Monopoly. Tę wersję, o której opowiadała koleżanka z klasy po wizycie u ciotki w Niemczech. Z tymi kolorowymi pieniędzmi, plastikowymi domkami i srebrnym pieskiem. Ale w moim domu oryginał był raczej z kategorii: „Patrz, ale nie dotykaj” – luksus, na który nas po prostu nie było stać. Więc graliśmy w co było. A było naprawdę dobre. Liczyła się zabawa. I nerwy taty jak przegrywał.
Czemu każdy ma jakąś wersję Monopoly, nawet jeśli nigdy nie miał Monopoly?
Zabawne, ale gra, którą dziś kojarzymy z brutalną walką o Park Lane i potrójne czynsze za hotele, powstała jako manifest antykapitalistyczny. Serio. W 1904 roku Elizabeth Magie stworzyła „The Landlord’s Game”, żeby pokazać, jak niszczące są monopole i jak biedni ludzie nie mają szans, gdy wszystko należy do jednej osoby. 30 lat później bracia Parker zrobili z tego globalny hit, marketingową bajkę i grę rodzinną. Kapitalizm zawsze wygrywa, nawet jeśli ma kostkę i plastikowego pingwina.
W Polsce oryginał pojawił się późno. Więc wymyśliliśmy własne wersje – Fortunę, Bankruta, czasem nawet ręcznie rysowane plansze na odwrocie brystolu. Jakim cudem Fortuna kuzynki została u mnie, a dokładniej u rodziców na strychu, nie wiem… grzechów nie pamiętam. Ale znalazłam ją niedawno, mocno sfatygowaną, co świadczy, że była używana namiętnie.
O co tak naprawdę chodziło w tej grze?
Nie, nie o pieniądze. Pieniądze były tylko narzędziem. Chodziło o dominację, przewagę, zwinność myślenia i chłodną kalkulację w ciepłej kuchni.
Mechanika? Prosta, ale genialna:
Kupujesz nieruchomości.
Rozwijasz je, dokładasz domki, potem hotele.
Inni gracze stają na twoich polach i płacą.
Zbankrutuj wszystkich, zanim oni zbankrutują ciebie.
To nie była gra o zwycięstwo. To była symulacja bezlitosnego rynku z ludzką twarzą wujka Marka. Wujek wymiatał i był dla mnie wzorem „kapitalisty”.
Co się w nas wtedy działo, gdy graliśmy?
Zadziwiająco dużo. Nawet jeśli nie byliśmy tego świadomi. Dziś powiedzielibyśmy, że gra rozwija:
myślenie strategiczne – choć wtedy myśleliśmy raczej: „czy bardziej opłaca się kupić Dworcową czy zostawić na Colę?”
zarządzanie zasobami – czyli dylemat „czy postawić domek, czy zostawić kasę na wypadek, że znów stanę na tej przeklętej Polnej?”
negocjacje – z sąsiadką, która uparcie chciała moją ulicę w zamian za coś, co w ogóle mnie nie interesowało
odporność psychiczną – zwłaszcza gdy tata, grający dla zabawy, przypadkiem stawał szósty raz z rzędu na moim hotelu i udawał, że nie widzi (talent do oszukiwania w grach zwłaszcza karcianych został mu do dziś)
czytanie intencji i emocji – czyli moment, gdy czujesz, że ktoś zaraz pęknie i odda ci Elektrownię, byle tylko zejść z czerwonych
Ale to tylko gra… czy na pewno?
Niektóre rozgrywki trwały godziny. Inne kończyły się dramatycznie po pół godzinie, gdy ktoś się obrażał, ktoś inny przewracał planszę, a mama mówiła: „To tylko gra!”. A my wiedzieliśmy, że to wcale nie tylko gra. To była walka o życie. Dosłownie.
To był pierwszy kontakt z prawem rynku, z konsekwencjami decyzji, z tym, że nierówność nie bierze się znikąd, tylko często z jednego, dobrego rzutu kostką... i jeszcze lepszej decyzji chwilę potem.
Co może z tego wyciągnąć biznes?
Więcej niż z niejednej konferencji o leadershipie, na której prelegenci kółko gadają o tym samym.
Bo Monopoly (i jego cudownie nielegalne klony) pokazuje:
jak działa efekt kuli śnieżnej, czyli mając dużo, łatwiej mieć jeszcze więcej;
dlaczego dywersyfikacja portfela się opłaca, a mając tylko jedną ulicę, jesteś łatwym celem;
jak trudno jest przetrwać, gdy inni mają większe zasoby, a ty tylko nadzieję;
że negocjacje to gra długoterminowa, a nie tanie przekupstwo;
no i oczywiście: że losowość i pech to też czynniki biznesowe – raz trafiasz na Kartę Szansy, raz idziesz do więzienia.
A teraz trochę statystyk, żeby nie było, że tylko wspomnienia
275 milionów sprzedanych egzemplarzy na świecie (a ile niesprzedanych, ręcznie klejonych – tego nikt nie zliczy).
Ponad 100 języków, od japońskiego po suahili.
3 tysiące wersji specjalnych z Gwiezdnymi Wojnami, The Office, Pokemonami, a nawet edycją dla millenialsów, w której nie możesz kupować domów (bo i tak cię nie stać).
I puenta: co zrobiła ze mną ta gra?
Fortuna vel Bankrut nauczyła mnie, że edukacja może być niepozorna, że gry uczą przez emocje, a kompetencje rozwijają się tam, gdzie jest zabawa i stawka.
Nie miałam wtedy zielonego pojęcia czym jest ROI. No dobra w latach 80-siątych nikt nie wiedział. Ale wiedziałam, że jak zdobędę trzy pomarańczowe ulice, to mam was wszystkich w garści.
Jeśli chcesz kiedyś zrobić naprawdę dobre szkolenie z myślenia strategicznego, komunikacji pod presją i zarządzania zasobami – nie zaczynaj od PowerPointa. Po prostu wyciągnij pudełko z Bankrutem i powiedz: „Gramy o wszystko”. Albo rzuć się na zaprojektowanie własnej gry z mechaniką i scenariuszem, który nie kopiuje Monopoly, ale nawiązuje do twojego biznesu.